Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/66

Ta strona została przepisana.

i krwi — wypełzały jak widma z pól, czołgały się na brzuchach, wlokły się na rękach, wynurzały się prosto z ziemi i wyły ranami, męką, strachem i rozpaczą...
— Matko ratuj! Pomocy! Ratuj! — Obłąkane spojrzenia, konające glosy, poszarpane ciała, szaleństwo i przerażenie uderzyły w jej serce wylękłe.
— Boże miłosierdzia i litości! Boże! — Załkała rozpacznie, wypatrując syna. Był przy niej, osuwał się na jej piersi konającem omdleniem, ale miał sto twarzy, i tysiące ran. Każdy wydal się być jej synem rodzonym, bo cierpiał jednako, jednaką mową żebrał zmiłowania i jednako cisnął się do jej piersi. Przygarnęła wszystkich matczynem objęciem miłości, jakby ramionami wszystkiej polskiej ziemi.
— Synaczkowie moi! Synaczkowie! — Zaszeptała głosem mocniejszym nad ból, mocniejszym nad śmierć, głosem nieśmiertelnej ojczyzny. Obcierała im czoła skrwawione, całowała rany, koiła cierpienia, mówiąc każdemu jakieś słowa krzepiące, że uśmiechy szczęścia wykwitały na stygnących wargach i marli cicho w jej ramionach, marli w ukojenia łasce. Noc zapadła, księżyc zaświecił w martwiejące oczy, bitwa ścichła i wiatr zaszumiał jakby szelestem odlatujących duchów. Ona zaś siedziała bez ruchu, trzymając w ramionach pomarłych i konających, zastygła w bólu nad