Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/75

Ta strona została przepisana.

I ruszył prosto przez skrwawione rumowiska, przez trupy i złomy, nie bacząc na, grady kul, na padające mury, na jęki żywcem pogrzebanych.
— »Czekam na twe zmiłowanie« — wtórowali ogromnemi głosami chłopi postępujący przed nim z zapalonemi świecami, jakby na procesyi. Ministrant w komży i czerwonej pelerynce wyprzedzał i dzwonił.
Przystawali na mgnienie przy białej, szerokiej drodze. Ogromna wieś rozłożona w kolo kościoła i tonąca w sadach, stała w ogniu. Morze płomieni przewalało się z sykiem i trzaskiem. Czarne dymy snuły się nizko nad ziemią. Paliły się zboża na pniu; nieobjęty łan pszenicy drgał pokryty różową płachtą ognia. Paliły się nawet sady i ploty. Gdzieś rozpaczliwie ryczały krowy. Bitwa huczała dokoła! Ryk armat szarpał powietrzem. Jakieś złe, niewidzialne moce szamotały się ze sobą. I nigdzie nie dojrzał nawet człowieczego cienia.
— Gdzie iść? Jak wynieść Przenajświętszy Sakrament z tego potoku ognia i krwi? wszędzie śmierć wyła pieśń nieubłagania, wszędzie mord, wszędzie nieszczęście. Ksiądz zmierzył oczyma białą drogę: była nieco wyniesiona i obsadzona topolami, które chwiały się ustawicznie, jakby targane wichurą. Słońce świeciło. Miało się na upał. Niebo wisiało bez chmur. Spokój letniego dnia spływał z błękitów. Jeno nad ziemią szalała zawierucha i pola okrywały dymy i pożoga, zaś bia-