Strona:Władysław Tarnowski - Przechadzki po Europie.djvu/4

Ta strona została skorygowana.

w chorągwie i barwy strojne przy uroczystym pochodzie zdały się fatamorganą karnawału rzymskiego... Czy i wewnętrznie nastrój tej uroczystości był równie wysokim, czy ta publiczność choć przez chwilę stała się jednym mężem, stojącym przed ołtarzem arcy-kapłana tonów, i uniesionym duchem w sfery najwyższe tak wysoko, by z nim stanowił jeden wielki oddźwięk liryczny, a zwłaszcza, czy nastrój ten do końca dotrwał na jednej wysokości odpowiedniej geniuszowi wieszczemu? to inne pytanie — nam się zdaje że nie — ale o tém później. — Cóż rzewniejszego jak ten tłum nieprzebrany rojący się po stopniach szerokich ku świątyni sztuki, ten przybytek świetlany, a najwyżej nad głowami słuchaczy i lasem kwiatów śnieżne, olbrzymie popiersie mistrza, którego czoło jak Sinai bezchmurny zdało się pogodne i bez piorunów zemściwszy się na ludzkości za życie pełne boleści i szamotania, jej uszczęśliwieniem w wypowiedzeniu uczuć tych, których słowo nieme nie wypowie! ta orkiestra falująca jak ciche morze, by za chwile buchnąć potopem tonów wypowiadających niewypowiedziane — ludzkości skargi, lamenty, szały radości i wybuchy rozpaczy, zgrzyty szyderstwa, przekleństwa walki — i tryumfujące hymny modlitwy w missa solemnis, tak jakby je się słyszało, stojąc u szczytu Montblanc, falujące i z padołu płaczu wstępujące w nieskończoność błękitów niebieskich...
Ten pierwszy rzut oka, już musiał być wielkim dla każdego — nawet nie muzyka, a cóż dopiero dla muzyka znającego warunki nierozłączne z tém boskiém a straszném słowem. — Cóż więc prostszego nad to, że ktoś z naszych, młody chłopiec, który pierwszy raz szeroka piersią odetchnął i słysząc raz pierwszy te utwory, poczuł się artystą