Ponieważ cię nie było, ani w Rzymie, ani w Neapolu, za karę przesyłam ci ten list z za oceanu pisany, często w pełném morzu, dzielący się z tobą wycieczką do Sycylji, którą chciałem dosnuć mą pielgrzymką po całej Italii, a jej greckiemi zabytkami dopełnić mej podróży dawniejszej po Grecji.
W ostatnich kilku godzinach w Neapolu, poszedłem do Borbonico raz jeszcze, posiedziawszy u stóp Apollina Kyttarretos, pocałowałem na pożegnanie moją Psyche Capuańską, pozdrowiłem Pompejańską lirnicę, strojącą dwie lutnie na jednaki ton, i zazdroszcząc jej tej harmonji skoczyłem w łódkę... Morze wzdycha niespokojnie i miota nią gwałtownie, mrok wieczora zapada, niebo szafirowe coraz ciemnieje, statek długi warkocz dymu rozplata i sieje nim na pożegnanie i już porze[1] piany otchłani, gerlanda dzikich mew, rozpleciona na niebie krzyknęła dziko, odwtórowali jej majtkowie – wznosi się kotwica, ho! hu! ho! hu! płyniemy daleko i dziko, byle nie wracać. Neapol oddala się w urokach uśmiechniętych bez końca wśród tych czarów błękitnych, i promiennych, tych harmonji linji rytmicznych w naturze, nigdzie piękniejszych... półkole zatoki spiętrzonej łagodnie, góry San Martino i Kamedułów błękitnieją, nikną otulone mgły powłoką jak postacie drogich osób, które już otacza mgła oddalenia, a które żal idealizuje. Wreszcie, wysuwa się Wezuwiusz, nad jego piekłem hostja księżyca biała zawisła w anielskiém podniesieniu, u stóp jego biała śpiąca Pompeja, śnieżnym całunem
- ↑ Porze – ?, możliwe, że literówka od orze.