Wziął mnie w ramiona i za puls mnie chwytał,
Ja stałem przed nim jak w letargu senny;
Potem mnie trącił i głośno zazgrzytał —
Ja stoję ciągle zimny i kamienny;
Potem mnie schwycił i znów w oczach czytał —
A mnie już z oczu piorun szedł płomienny;
Wreszcie zawołał słodkim szeptem modły;
„Nie, to nieprawda, ty nie jesteś podły!“
Chciał jeszcze mówić, coś szeptały wargi,
Lecz się powstrzymał, tylko to mi rzecze:
„O biedny Zero mój! w zapale skargi
Ty nie rozpaczaj: ja cię biorę w pieczę.
Ludzkiego kłamstwa frymarki i targi
Wypoliczkuję i maski zniweczę —
Tylko mi powiedz na matki mogiłę:
„Kochasz Janinę? Nie kochać masz siłę?“
I w łzy rozlany przed tym życia mistrzem,
Zacząłem młodą moją pierś obnażać,
I w tej spowiedzi wyznaniu najczystszem
Najgłębszych myśli kamienie wyważać,
I w uniesieniu coraz to ognistszem
Postać Janiny z gwiazd i kwiatów stwarzać —
A on mi w zamian za tych snów koleje
Ludzkiej kanalji opowiedział dzieje.