lowie są sami, zaraz czują dobrze, że nie różnią się niczem, a niczem, od zwykłych, najzwyklejszych śmiertelników.
Gdybym miał pióro słynnego poety Bombastiniego, pokusiłbym się może o uczczenie w rymowanej mowie zmarszczki, fałdującej dostojne czoło monarchy, opiewałbym jego błyszczące oczy, jego długi czerwony nos, jego szlafrok kwiecisty, zatabaczoną chustkę do nosa i wyszywane perełkami pantofle. Nie czując się jednak na siłach dorównania w opisach moich temu poecie, poprzestaję na krótkiem stwierdzeniu, że Walorozo pozostał sam.
Przez chwilę nasłuchiwał, czy kroki królowej ucichły, poczem schwycił jeden z kubków srebrnych ze stołu, wyrzucił zeń jajo, chyłkiem podsunął się do kredensu, wyjął zeń flaszkę gdańskiej wódki, nalał kubek po brzegi i wychylił go duszkiem. Powtórzywszy to kilka razy, zaśmiał się do siebie i szepnął z lubością: — „Ha! ha! teraz dopiero Walorozo jest prawdziwym mężem!” Pociągnął znowu tęgi łyk z kubka i mówił dalej: „Hej, hej, zanim dostałem się na tron królewski, nie znałem nawet smaku tego upajającego trunku. Poprostu wstręt czułem do gorzałki i woda źródlana była mi jedynym napojem. W tanecznych pląsach spływał potok z skał, a ja z rusznicą biegłem w leśny mrok, stopą strząsałem rosę z rdzawych mchów, szukając śladów jeleni i łań. Ah, jak prawdziwe są te wieszcze słowa:
Lecz skoro już ją skradłem bratankowi... skradłem? co mówię! gdzieżbym ukradł znowu, cofam to wstrętne nienawistne słowo! Nie, nie, nie skradłem, jeno na swą głowę włożyłem świetną królew-