Strona:W. M. Thackeray - Pierścień i róża.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

Później trochę nadjechały od strony jarmarku proste, chłopskie sanie. Powożący parobek był dobrym, szczerym chłopakiem; kiedy więc ujrzał cudnie piękne dziewczątko, wlokące się z trudem gościńcem, ulitował się nad niem i zapytał Rózi, czy nie pozwoliłaby się podwieźć, skoro w tę samą stronę, co i on, zmierza. Ojciec jego jest drwalem w pobliskim lesie i najchętniej przyjmie ją pod swoją strzechę, jeżeli zechce odpocząć i ogrzać się przy ich ognisku. Jak wiemy, Rózia szła bez żadnego celu, bo nie miała nikogo na świecie, więc najchętniej zgodziła się na propozycję młodego wieśniaka.
Parobek otulił jej bose nóżki derką, poczęstował ją kawałkiem chleba z serem i słoniną i zabawiał przez drogę, jak mógł. Ale Rózia drżała z zimna i smutku. Długo, długo tak jechali, aż późnym wieczorem przybyli do czarnego boru, kędy strzeliste posępne sosny gięły ku ziemi gałęzie pod ciężarem grubej warstwy śniegu. Nareszcie woddali mignęło blade światełko, świecące w szybce nędznej chałupki drwala. Parobek zatrzymał sanie i wprowadził przeziębłą Rózię do miłej, ciepłej izdebki, w której dokoła okrągłego stołu zasiadła właśnie do wieczerzy cała jego rodzina.
Rózia ujrzała starego, pochylonego drwala i całe mnóstwo dzieci, które, ujrzawszy wchodzącego brata, z głośnym okrzykiem radości porzuciły dymiącą miskę klusek na mleku i rzuciły się ku niemu, witając go i dopytując o gościńce, które im przyrzekł przywieźć z jarmarku.
Jasiek (takie było imię parobka) wyjął zaraz kupione dla nich obrazki i obwarzanki, a dzieci skakały i klaskały w ręce z uciechy, a gdy ujrzały śliczną nieznajomą dziewczynę, podbiegły ku niej, pociągnęły do ogniska, posadziły na wygodnem krze-