Strona:W. M. Thackeray - Pierścień i róża.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

rych również dostarczyła im torebka) galopem wyjechali z miasta Studentopolis, nie poznani ani przez pedela uniwersyteckiego, ani nawet przez stróża miejskiego, któremu na myśl nie przyszło, że wspaniali ci rycerze są skromnymi słuchaczami uniwersytetu, panami: Incognito, Paliwodą i Bałagułą.

Dojechawszy do ostatniego miasteczka, na granicy Krymtatarji, rycerze nasi zatrzymali się na popas, uwiązawszy konie u żłobów, i weszli do gospody. Właśnie zapijali piwem skromny posiłek, złożony z chleba z serem, gdy do uszu ich dobiegł dźwięk bębnów i trąb. Ku granicy Krymtatarji zmierzał hufiec wojska. Wkrótce plac przed gospodą zapełnił się żołnierzami. Jego Królewska Mość wychyliła się z balkonu i rozeznała z radością paflagońskich żołnierzy, powiewających paflagońskimi sztandarami i wygrywających narodowy hymn paflagoński.
Żołnierze zapełnili wkrótce całą gospodę.
Lulejka rzucił okiem na ich dowódcę i wykrzyknął:
— Kogoż ja widzę!? Nie, nie, to niemożliwe! Ależ tak, to on, mój zacny stary przyjaciel, dzielny kapitan Zerwiłebski! Czyżbyś, kochany stary weteranie, nie poznał dzisiaj książecia Lulejki? Wszakże na dworze zdradzieckiego stryja nieraz trawiliśmy długie godziny na przyjacielskich, poufnych gawędach i na ćwiczeniu się w robieniu bronią. Niejeden wieniec i niejedną wstęgę dzięki twym radom zdobyłem w turniejach. Pamiętasz, drogi, zacny kapitanie?
— A jakżeżbym mógł nie pamiętać, dobry mój panie! — rzekł wzruszony kapitan.
A Lulejka pytał dalej z balkonu:
— Powiedz mi, proszę, pytam się szczerze, dokąd zdążają moi żołnierze?