Strona:W. M. Thackeray - Pierścień i róża.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

strzały z armat i moździerzy. Cały naród cieszył się i radował.
— Popatrz, Różyczko, co za karykaturę zrobiła z siebie ta stara Gburya-Furya — szepnął Lulejka. — Nie, naprawdę, ona jest arcykomiczna! Czyś ty ją zaprosiła na druchnę, kochanko? — żartował.
Gburya-Furya siedziała nawprost Lulejki, między arcybiskupem a wielkim kanclerzem. Trudno sobie wyobrazić, jak śmiesznie wyglądała w głęboko wyciętej białej atłasowej sukni, okryta długą lekką jak mgła zasłoną, spływającą jak ślubny welon z jej głowy, zdobnej w misternie nastrzępioną fryzurę, na której czubku upięła wianuszek konwalji. Żółtą pomarszczoną jej szyję owijał sznur bezcennych pereł. Gburya-Furya nie przestawała rzucać z poza wachlarza tak kokieteryjnych spojrzeń ku Lulejce, że młody monarcha z trudem powstrzymywał się od śmiechu.
— Jedenasta! — zawołał, usłyszawszy jedenaście potężnych uderzeń zegara wieżowego w Blombodyndze. — Panie i panowie, jedziemy dalej! Ojcze biskupie, Wasza Eminencja raczy łaskawie oczekiwać nas za godzinę w katedrze.
— Za godzinę... w katedrze! — westchnęła Gburya-Furya omdlewającym głosem i, przycisnąwszy jedną ręką serce, drugą wstydliwie zakryła zwiędłą i szpetną twarz swoją wachlarzem.
— Za godzinę będę najszczęśliwszym z ludzi — ciągnął Lulejka, patrząc tkliwie na zarumienioną Różyczkę.
— O panie mój! och majestacie mój królewski! — wykrzyknęła Gburya-Furya. — Więc naprawdę zbliża się ta cudowna chwila...
— Bogu dzięki, zbliża się — odpowiedział król.
— ...ten błogosławiony, upragniony i przez dłu-