Strona:W. M. Thackeray - Pierścień i róża.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

wie! Co koń wyskoczy, jedźmy do kościoła. Nie mów o śmierci, Lulejko mój, za parę dni zapomnisz o tej zalotnej pokojówce i żyć będziesz dla żonki swojej, dla swojej Gburci-Furci. Kundusia twoja chce być żonką twoją ukochaną, a nie wdową po tobie, drogi mój panie i kochanku!

Bezczelna baba uwiesiła się u ramienia nieszczęsnego Lulejki i, podrygując w swojej białej atłasowej sukni, wskoczyła do tej samej karety, która stała w pogotowiu, by Lulejkę i Różyczkę zawieźć do kościoła. W tej chwili zagrzmiały wystrzały z armaty i moździerzy, z wieżyc zagrały tryumfalne hejnały. Burmistrz z pierwszymi rajcami miasta wyszedł naprzeciw królewskiego orszaku, niosąc na srebrnej tacy złote klucze. Dziatwa szkolna słała kwiaty pod stopy królewskiej pary. Lulejka siedział nieruchomy jak głaz w głębi złocistej karocy. Za to Gburya-Furya wychylała się raz po raz i kłaniała na wszystkie strony, wyszczerzając w szkaradnym uśmiechu popróchniałe zęby. Wstręt poprostu brał patrzeć na to czupiradło.