w grube łydki i ogromne, niezgrabne łapy ludzkie. Jeszcze chwila, a rączka od dzwonka nabrzmiała aż do rozmiarów olbrzymiego sługusa, odzianego w żółtą liberję, a mającego najmniej sześć stóp wysokości. Śruby, któremi rączka od dzwonka była przymocowana, z brzękiem padły na kamienne schody, i Antoni Gburiano, odczarowany nareszcie po przeszło dwudziestu latach ciężkiej pokuty, ukazał się na progu zamku we własnej swej okazałej osobie.
— Jaśnie państwa niema w domu! — huknął, jak przed dwudziestu laty, tubalnym gburowatym głosem. Na widok zmartwychwstałego niespodziewanie małżonka hrabina Gburya-Furya zacharczała okropnie: a-a-ah!... i padła zemdlona na ziemię. Ale nikt się nie troszczył o nią, bo wszystkich ogarnął szał radości, słychać było tylko wykrzykniki: „Wiwat! niech żyją!” „niech żyją król i królowa Różyczka!” „wiwat! niech żyje Czarna Wróżka!” „Nie! to był majstersztyk!” „Jak żyję, nic podobnego nie widziałem!” „Wiwat! wiwat! wiwat!”
Wszystkie dzwony biły, strzelano z wszystkich armat i moździerzy, uciecha była, że aż ha!
Bulbo ściskał każdego, kto mu się nawinął pod rękę, Wielki kanclerz wyrzucał w górę perukę swoją, upudrowaną odświętnie, i wyskakiwał, jakby mu piątej klepki brakowało. Książę Zerwiłebski chwycił wpół Jego Eminencję arcybiskupa i z wielkiej radości wywijał z nim dziarskiego oberka. A Lulejka? Lulejka porwał w ramiona Różyczkę i pocałował ją nie jeden, dwa, pięć, dziesięć, ale może z dziesięć tysięcy razy! Wierzcie mi jednak, że nikt mu tego nie wziął za złe.
Jeszcze chwila — i pochylony w kornym ukłonie Antoni Gburiano rozwarł, jak przed dwudziestu laty, drzwi przed królewską parą, i wszyscy weszli