Strona:W. M. Thackeray - Pierścień i róża.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

trybunały w Paflagonji, a w ręku Gburyi-Furyi jest dokument, podpisany twojem imieniem, zuchwalcze! Hi! hi! hi! sprawię ja ci pasztecik, lepszy jeszcze, niż, sprawiłam tej potworze, tej pokrace, tej żmiji, tej czarownicy, temu krokodylowi, tej ropusze nikczemnej, tej łachmaniarce Rózi! Ha! ha! ha! książę Lulejko! szukaj, szukaj swojej ubóstwionej! ale że jej nie znajdziesz na królewskim dworze, w tem moja głowa Gburyi-Furyi!!!
Co znaczyły te słowa? Ah, muszę wam opowiedzieć wszystko od początku.
Rózia, jak codziennie, weszła cichutko, z uderzeniem godziny piątej, do pokoju ochmistrzyni, niosąc na tacy herbatę i ciastka. Gburya-Furya przyjęła ją gradem obelg i wymysłów. Była tak zła jakby nie jednego, ale sto djabłów miała w sobie. W czasie ubierania wymierzyła Rózi kilkanaście policzków, ale mała służebna tak przywykła do brutalnego obchodzenia się z nią księżniczki i ochmistrzyni, że nie wiele na to zwracała uwagi.
— Skoro Jej Królewska Mość zadzwoni, raczy waćpanna pofatygować się natychmiast do jej apartamentów — syknęła złowrogo Gburya-Furya, opuszczając swoją sypialnię.
Zaraz rozległ się dzwonek w pokoju królowej. Rózia weszła i, stanąwszy skromnie przy drzwiach, dygnęła po trzykroć według ceremonjału, przyjętego na królewskim dworze. Wszystkie trzy kobiety, to jest królowa, księżniczka i ochmistrzyni, radziły nad czemś głośno. Ujrzawszy wchodzącą Rózię, wrzasnęły jednogłośnie:
— Potworo!
— Nikczemna kreaturo!
— Intrygantko!
— Powinnaś się pod ziemię zapaść ze wstydu