Strona:W. M. Thackeray - Pierścień i róża.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

maleńki, że lalkę zaledwie ubraćby weń można. Ale że było to wszystko, co do niej dziś należało, ze łzami zawiesiła go sobie na szyi.
— Czy... czy... nie mogłabym trzewików zatrzymać, proszę jaśnie pani hrabiny?... tylko trzewików... śnieg i mróz wielki... proszę jaśnie pani! — szlochało biedne dziewczątko.
— Trzewików ci się zachciewa? masz tu trzewiki, hultajko! — wrzasnęła Gburya-Furya i, pochwyciwszy żelazny haczyk do rozgrzebywania popiołu, obiła ją nim bez miłosierdzia, poczem wyrzuciła ją za drzwi i pędząc przez schody i sień, wypchnęła ją na podwórze. Stalowa rączka od dzwonka miała więcej litości od Gburyi-Furyi, bo na widok niedoli słodkiej, miłej Rózi łzy popłynęły i zamarzły na wzdętych policzkach podobizny kamerdynera Gburiana.
Zapewne jednak wróżka jakaś litościwa zmiłowała się nad biedną Rózią, bo śnieg, ścielący się pod jej bosemi stopkami, zdał jej się ciepłym i miękkim, jak najkosztowniejszy dywan. Biedactwo otuliło się w strzępy swej sukienki, owinęło szyję płaszczykiem i poszło w świat.
— Teraz możemy zasiąść do śniadania — rzekła żarłoczna królowa.
— Jaką suknię radzisz mi włożyć, mamo: blado-różową, czy zieloną? Jak ci się zdaje, która więcej podobać się będzie księciu?
— Jejmość Pani Walorozo — rozległ się z łazienki królewskiej donośny głos Jego Królewskiej Mości — życzymy sobie mieć dziś kiełbaski parowe na pierwsze śniadanie. Nie zapominajcie, że gościmy księcia Bulbę na królewskim dworze.
Poczem wszyscy śpiesznie zaczęli się gotować do śniadania.