Strona:W. M. Thackeray - Targowisko próżności T1.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.
250

— Badź pan spokojny; urządzimy obławę na tego lisa, nie ujdzie on rąk naszych — odrzekł kapitan nie bardzo rad z uniesienia pana Sedley, który uderzając pięścią o swoje papiery mówił dalej:
— Nie oszczędzajcie tego łotra, jemu się szubienica należy! Całe życie pracowałem uczciwie, a dziś jestem zrujnowany przez tego nędznika i przez najnikczemniejszych rabusiów!
Widok nieszczęśliwego starca, oddającego się bezsilnym wybuchom gniewu, sprawił na Willjamie dosyć przykre wrażenie.
— Tak — mówił pan Sedley na wpół zachrypniętym głosem — to są jadowite gadziny, które chowamy w zanadrzu; wybaw ich z nędzy, a oni będą najpierwsi żeby cię w przepaść popchnąć przy pierwszej sposobności. Pan wiesz o kim ja mówię, panie Willjamie; chciałbym dożyć chwili kiedy ten człowiek bez serca a raczej ten worek złota wróci do takiej nędzy, w jakiej go przed laty poznałem.
— Mój przyjaciel Jerzy — powiedział Dobbin — mówił ze mną o tem z prawdziwym smutkiem; mam właśnie od niego polecenie do pana...
— A więc to jest powód który pana tu sprowadza? — zawołał starzec żywo poruszony — Ha! zapewne mi przysyła wyrazy współczucia i litości, nie prawdaż? To bardzo szlachetny krok ze strony arystokratycznego młodzieńca; nie radzę mu jednak zbliżać się bardzo do mojego domu. Jest to taki sam infamis jak i jego ojciec. Gdyby mój syn miał trochę męskiej odwagi, toby mu już dawno kulą łeb roztrzaskał. Przekląłem