Strona:W. M. Thackeray - Targowisko próżności T1.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.
64

Pewnego dnia Dobbin był sam jeden w klasie zajęty pisaniem listu do rodziców. Kuff nadbiega z hałasem i każe małemu Dobbinowi przyniość sobie ciastka z konfiturami.
— Nie mogę odejść — mówi Dobbin — muszę listu dokończyć.
— Nie możesz, zawołał Kuff, gotując się do wyrwania listu, który pomimo wielu poprzekreślanych albo niewyraźnie napisanych wyrazów kosztował nie mało łez i pracy biednego dziecka. Był to owoc największych wysileń, na jakie chłopiec mógł się zdobyć, pisząc do matki, która go nad życie kochała. — Nie możesz — powtórzył Kuff — chciałabym bardzo wiedzieć dlaczego? Czy nie możesz jutro napisać do mamy Figs?
— Czy niemógłbyś nazywać mojej matki jej własnem imieniem? krzyknął Dobbin zrywając się z ławki w największem oburzeniu.
— No, wybierzesz się nakoniec? wołał mały despota.
— Zostaw mi list, ludzie dobrze wychowani nie czytają cudzych listów, powiedział Dobbin.
— Jakto! jeszcze czekasz?
— Otóż nie pójdę, a nie waż się mnie dotknąć, bo ci łeb rozbiję, wołał Dobbin, chwytając kałamarz ołowiany z taką złością, że Kuff zawahał się chwilę, włożył ręce do kieszeni i wyszedł przedrzeźniając przeciwnika. Odtąd nie miał on już żadnych bez pośrednich stosunków z synem episjera i ile razy tenże odwrócił się plecami, Kuff traktował go z największą w świecie pogardą.