Strona:W. M. Thackeray - Targowisko próżności T2.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.
188

głową synkowi, ale wywoływało to w nim raczej obawę, niż serdeczność, gdyż na dzieciaku każde jej zjawienie wielkie wrażenie wywierało, kiedy przerywał sobie obiad lub porzucał tekturowych żołnierzy, żeby się bliżej przejrzeć życiodawczyni, po której odejściu zostawał zawsze zapach róży, jakby won niebiańska, odznaczająca przejście jakiego bóstwa. Dzieciak miał ją za nadludzką istotę, znacznie ważniejszą od ojca i wszystkich innych znajomych osób, którą z daleka czcić wypadało. Kiedy z nią jechał powozem, doznawał jakiejś trwogi głębokiej; podczas przejażdżki przyglądał się osłupiałym wzrokiem wystrojonej czarodziejce, naprzeciw niego siedzącej.
Śliczni panowie na dziarskich koniach zbliżali się do powozu, zamieniając kilka słów z grzecznym uśmiechem; dla każdego z nich błyskała iskra w jej oczach, i ręką w przejeździe wdzięcznie oddawała ukłony.
Na takie przejażdżki ubierano zawsze dzieciaka w najpiękniejszą nową czerwoną sukienkę, a w domu nosił starą wytartą bluzę ciemnej barwy. Czasem kiedy matka wyjechała, mały Rawdonek ośmielał się wejść do jej sypialnego pokoju, który mu się wydawał jakby niebiańskim przybytkiem, siedliskiem czarownem, gdzie wszystkie cuda i świetności zgromadzono w garderobie; z podziwieniem przyglądał się sukniom różowym, błękitnym lub kilkokolorowym; z zachwyceniem oglądał ekran z różanego drzewa, wykładany srebrem; brązową rączkę, okrytą lśniącemi pierścionkami, a jakże mu się cudne wydawało lustro od toalety, w którem widział zdziwioną twarzyczkę swoją i twarz służącej, ścielącej