— Wiem, do trzystu djabłów, mówił sobie nieraz — że dla niej nie mam dosyć sprytu ani wykształcenia, wiem to dobrze, i — dodawał — żona nie spostrzeże nawet mojej nieobecności.
Miał słuszność; nieobecność jego schodziła niepostrzeżenie.
Rebeka zresztą nie dąsała się nigdy na męża, zawsze widział u niej uprzejmy wyraz twarzy i nawet tyle go szanowała, że potrafiła ukryć pogardę, jaką dlań uczuwała; może wreszcie wolała ciężkiego i głupiego, jakim był w istocie, niż gdyby był rozumniejszy, gdyż mogła go używać za kamerdynera i marszałka dworu. Spełniał on wszystkie jej zlecenia i rozkazy bez słówka oporu. Odprowadziwszy ją do opery, chodził podczas przedstawienia odpoczywać w swoim klubie i najakuratniej wracał do teatru żeby ją odprowadzić do domu.
Nieraz jednak myślał sobie Rawdon że mogłaby dla syna więcej serca okazywać — ale zgodził się wreszcie i na tę nieczułość.
— Niech mnie djabli porwą, wie ona zawsze lepiej odemnie jak postąpić, ja tam się nie bardzo na tem rozumiem.
Nie trzeba bo też było posiadać wielkich zdolności umysłowych żeby wygrywać w karty lub w bilard, a po za tem Rawdnn żadnych nie miał pretensji.
Znaczna wreszcie nastała ulga w kamerdynerskiej i marszałkowskiej służbie jego przy Rebece, kiedy przybył piesek owczarski. Sama żona często go namawiała żeby wychodził na miasto i nie wymagała żeby ją odprowadzał z opery.
Strona:W. M. Thackeray - Targowisko próżności T2.djvu/194
Ta strona została uwierzytelniona.
190