zatrzymał się trochę opodal domu ze wszystkiemi sforami psów, które się przewracały po gazonach, igrając, skacząc i pokazując sobie zęby. Gdyby nie energiczny głos Tom’a poparty przekonywującym argumentem harapa, kto wie czyby te igrzyska do krwawych nie doprowadziły utarczek.
Konie wierzchowe z małymi jeźdźcami zaczynają się ściągać jeden po drugim, a za nimi ukazują się w końcu sami panowie, obryzgani aż do kolan błotem, wchodzą do pokojów, wychylają po kieliszku wódki i składają damom uszanowanie.
Niektórzy z nich, mniej do salonu aniżeli do polowania zaprawieni, dosiadają znowu rumaków i harcują po zagonach, potem gromadzą się wokoło dojeżdżacza i gawędzą z nim o wypadkach ostatniej wyprawy, o zasługach tego lub owego charta i braku lisów.
W tem nadjeżdża sir Huddlestone na dzielnym rumaku, zsiada zeń dla powitania pań, i jako człowiek niemający wiele czasu do stracenia, wychodzi znowu przed ganek dla wydania stosownych rozporządzeń, tyczących się polowania. Mały Rawdon wychodzi na dziedziniec żeby się bliżej przypatrzeć psom, które skacząc na niego i uderzając radośnie silnemi ogony, o mało go nie obaliły na ziemię. Chłopiec nieco przelękniony broni się jak może od psich pieszczot, a Tom Moody zwija się, krzyczy i grozi, żeby utrzymać porządek i swawolne wybryki wesołości powściągnąć.
Sir Huddlestone dosiada konia, spadając nań całym swoim ciężarem.
— Jedźmy, Tom — powiedział baronet — kierujmy
Strona:W. M. Thackeray - Targowisko próżności T2.djvu/313
Ta strona została uwierzytelniona.
309