nagle nie przerwano miłego spoczynku. Jerzy zajmował do spółki mieszkanie ze szwagrem, pakując się na gwałt i bolejąc nad rozstaniem z żoną, nie miał czasu pomyśleć o panu Jos, głęboko zakopanym w pościeli. Głównym winowajcą wszakże był kapitan Dobbin, który zbliżywszy się do łóżka, silnie go ścisnął za rękę, mówiąc że nie mógł się z nim rozstać bez pożegnania.
— Bardzo panu za to dziękuję — odparł Jos ziewając przeraźliwie i pragnąc w duszy żeby się kapitan wyniósł do wszystkich stu par djabłów.
— Bo to... widzisz pan... chciałem, wychodząc pożegnać się z panem — szepnął Dobbin, którego pomieszanie wyraźnie świadczyło o roztargnieniu i zamyśleniu zarazem — bo to widzisz pan, nie jeden z pomiędzy nas może nie wrócić... to też pragnąłbym żebyście wszyscy mieli się jak najlepiej podczas mojej nieobecności, a zresztą... właśnie... pojmujesz mnie pan?...
— Nie pojmuję — odparł Jos przecierając oczy. Kapitan jednak nie zwracał najmniejszej uwagi na opasłego jegomości w szlafmycy, dla którego okazywał tyle współczucia. Hipokryzja kierowała całą duszą jego, pragnął się dostać do apartamentów Jerzego w nadziei iż posłyszy choćby tylko szmer jaki, ujrzy jaki cień pierzchliwy. Przechadzał się w szerz i wzdłuż po pokoju Jos’a, przesuwał krzesła, bębnił po szybach, gryzł paznogcie — słowem widać było na nim wielkie wzburzenie wewnętrzne. Jos, który nigdy nie miał wielkiego wyobrażenia o rozumie kapitana, zaczął obecnie powątpiewać o jego odwadze.
Strona:W. M. Thackeray - Targowisko próżności T2.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.
49