Strona:W. M. Thackeray - Targowisko próżności T3.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.
114

spokoju, a ojciec nie potrzebował rozwiązywać woreczka. Tak wiec...
— Ależ tu nie o pieniądze idzie — przerwał Rawdon głosem stłumionym; nie przyszedłem mówić ci o sobie, ale musisz się domyśleć co mnie tu sprowadza.
— Cóż to jest? — zapytał Pitt oddychając swobodniej.
— Przychodzę cię prosić o opiekę nad moim synem — odrzekł ze wzruszeniem Rawdon — obiecaj mi że go nie opuścisz jak mnie już nie będzie. Twoja poczciwa żona zawsze miała dla niego tyle dobroci, że on ją dziś więcej kocha aniżeli swoją... O! przeklęta kobieta! Słuchaj, Pitt, wiesz dobrze że miałem odziedziczyć majątek po ciotce; ale ośmielano mnie w moich szaleństwach, pobłażano memu lenistwu, bez tego byłbym może innym człowiekiem. W wojsku nie bardzo źle wywiązywałem się z moich obowiązków; ale... wiesz dobrze co się stało z majątkiem ciotki, jakim sposobem ten spadek mnie ominął i co się z nim stało.
— Po tylu ofiarach, jakie dla ciebie poniosłem, odrzekł sir Pitt — nie rozumiem jak podobne wymówki mogą z ust twoich wychodzić. Jeżeli możesz mieć do kogo pretensję, to w każdym razie nie do mnie, ale do siebie samego.
— Wszystko stracone — powiedział Rawdon — dziś już za późno!
Te słowa były wymówione z tak dziwnym wyrazem że sir Pitt mimowolnie zadrżał.
— Mój Boże! może kto umarł? — zapytał Pitt z litością i niepokojem.
— Byłbym od razu skończył cierpieć i odjąłbym