wyrazem takiego zachwytu i szczęścia, że mały Fripps z ambasady zawołał przesadnie po francusku:
— Vai Dieu, cela fait plaisi de voâ une femme dans de paeils tanspots d’essaltation![1]
Na drugi dzień przedstawiono znowu operę Beethowena: „Die Schlacht bei Vittoria“ (bitwa pod Wiktorją). Wśród chaotycznego brzęku trąb i waltorni, huku dział i bębnów, wśród jęków umierających, Marlborough występuje na scenę; zamieszanie i hałas instrumentalny dochodzą do najwyższego stopnia, a wszystko kończy się tryumfalnie hymnem narodowym God save the King.
W teatrze znajdowało się ze dwudziestu Anglików, którzy na pierwszy odgłos hymnu napełnili salę grzmotem oklasków. Młodzi artyści orkiestralni, sir John i lady Bullminster osiedleni w Pupernikel dla edukacji dziewięciorga dzieci; jakiś gruby węsal, major w białych spodniach, dziecko, na które ów major bardzo łaskawie spoglądał, dama czarno ubrana, sam Kirsch nawet, powstali zelektryzowani hymnem, jakby dla okazania że są gotowi poświęcić się dla ukochanej ojczyzny. Pan Tapworm, sekretarz ambasady, siostrzeniec i spadkobierca marszałka Tiptoff — którego imię zapisane w naszej powieści — pan Tapform wylazł na ławkę i zaczął kłaniać się na wszystkie strony, w przekonaniu że on jest uosobieniem Wielkiej Brytanji. Tiptoff był — jak wiemy — pułkownikiem jeszcze przed bitwą pod Waterloo, major Dobbin służył kapitanem w
- ↑ O! Boże! jak to przyjemnie widzieć w takiem uniesieniu kobietę!