Strona:W. M. Thackeray - Targowisko próżności T3.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.
266

z takich balów miejskich, podczas kiedy reszta towarzystwa była zaproszona na bal do dworu. Żorż był już raz w sali gry w Badenie, ale będąc w towarzystwie majora, mógł być tylko w roli prostego widza; bardzo mu się więc uśmiechała swoboda, z jaką mu teraz było wolno kręcić się pomiędzy krupierami i grającymi. Przy stole gry siedziały także i kobiety, ale twarze ich były maskami zakryte, co tylko w te dni powszechnej wesołości dozwołonem było.
Jedna z tych dam, jasna blondynka, w pomiętej i wypłowiałej sukni, z błyszczącemi dziwnie pod maską oczyma, śledziła pilnie grę, notując na karcie kolor lub wypadłe numera z najściślejszą dokładnością. Jeżeli długa serja jednego koloru pozwalała rachować na kolor przeciwny, wtenczas dopiero dama stawiała pieniądze. Widok tej kobiety sprawiał na wszystkich jakieś niewypowiedziane wrażenie.
Pomimo obliczań i ciągłej uwagi tej damy, los był dla niej tak nieubłagany, że ostatnia jej złotówka została przez krupiera ściągniętą. Dama westchnęła, wzruszyła białemi ramionami za nadto może na zewnącz sukni wychylonemi i zaczęła szpilką przekalać kilkakrotnie kartę z gorączkową niecierpliwością. Wzrok jej w tej chwili zatrzymał się na poczciwej twarzyczce Żorża, który przypatrywał się ruchliwej damie z pewnem zadziwieniem.
— Pan nie gra? — zapytała po francusku, dosięgając chłopczyka przez otwory swojej maski spojrzeniem żmii, gotowej rzucić się na swoją zdobycz.
— Nie, pani, odpowiedział Żorż w tymże języku. Da-