Strona:W. M. Thackeray - Targowisko próżności T3.djvu/299

Ta strona została uwierzytelniona.
295

stanie, gdyby major Loder nie uprowadził Rebeki w inną stronę mówiąc:
— Chodźmy i my do stołu; ci wielcy panowie tak smacznie zajadają że i człowiekowi apetyt się budzi. Spieszmy tylko, to może tam jeszcze parę kieliszków szampańskiego i dla nas się znajdzie?
Becky zanajdowała że major za nadto się rozgadał.
Nazajutrz Rebeka przechadzała się po Corso, gdzie wszystkich próżniaków rzymskich i zamiejscowych spotkać można. Napróżno patrzyła w około; lorda Steyn’a nie było. Dostrzegła wszakże pana Fenouil, powiernika lorda, który zbliżył się do niej i po dosyć poufałem powitaniu odezwał się w te słowa:
— Wiedziałem że panią tu spotkam, i właśnie dla tego szedłem w jej ślady odkąd pani wyszłaś z hotelu. Mam pani coś powiedzieć... co dla niej obojętnem nie będzie.
— Od margrabiego Steyne? podchwyciła Becky usiłując niezręcznie pokryć swoje wzruszenie postawą imponującej godności. Uczucia trwogi i nadziei na przemian nią miotały.
— Mylisz się pani — odrzekł pan Fenouil; mam coś powiedzieć od siebie. Klimat tutejszy bardzo jest niezdrowy.
— Oh! ale to jeszcze nie teraz, panie Fenouil; mamy czasu dosyć możemy spokojnie do Wielkiej nocy czekać.
— Powtarzam pani że są osoby, dla których powietrze tutejsze w żadnej porze roku nie służy; wiecznie tu panująca mal’aria liczne ofiary ustawicznie