Strona:W. M. Thackeray - Targowisko próżności T3.djvu/350

Ta strona została uwierzytelniona.
346

już było na Rebece podartych szalików i jedwabnych poplamionych sukni, które jej ramion nawet zakryć nie mogły, tak stały się wąskie przez ciągłe zaszywania miejsc podartych.
Zmiana w ubiorze sprowadziła zmiany w sposobie życia: słoik z różem stał gdzieś w kącie opuszczony; flakon ze specyfikiem, w którym Becky szukała pociechy i siły w smutku, poszedł także na stronę: teraz jeżeli doń zaglądała, to chyba w rzadkich wypadkach jakiejś samotnej medytacji, albo gdy Józef przymusił ją czasem wieczorem do ochłodzenia się z nim razem wodą, zaprawioną tym płynem, podczas kiedy Emmy z Żorżem byli na przechadzce.
Nakoniec oczekiwane pakunki z Lipska nadeszły. Składały się one z dwóch lub trzech pudełek, niezawierających ani śladu tych świetnych strojów, o których Becky tyle mówiła. Jeden z pakietów był pełen papierów i gratów, tych samych z pomiędzy których Rawdon wyciągnął owej pamiętnej nocy bilety bankowe i jakieś klejnociki. Becky z wyrazem naiwnej radości wyjęła z pudełka rysunek ołówkiem zrobiony i zawiesiła go w swoim pokoju. Rysunek ów przedstawiał jakiegoś jegomościa o czerwonych policzkach, wyjeżdżającego na słoniu z pomiędzy egoztycznych roślin. Krajobraz przedstawiał Indje zapewne, bo wgłębi było widać pogodę indyjską.
— Na honor, to mój portet — zawołał Józef na widok obrazu, który Becky trzymała mu przed oczyma.
W samej rzeczy był to on w całym blasku swej piękności i młodych lat, w nankinowem ubraniu, we-