Strona:W. Tarnowski - Poezye studenta tom IV.djvu/120

Ta strona została przepisana.

Biegłam... przez ciemność... i przez ścieżki kręte,
Niesiona ducha boleścią — i krzyki
Serca rozdarte głusząc w dni przeklęte
Niewiedząc sama, kędy zajdę…
Lasem
Lecąc, widziałam tylko blask księżyca,
Co przez gałęzie przedziera się czasem
Gdy czarną drogę zwierzętom rozświeca
I tylko błędne leciały ogniki
Wiankami błyszcząc — to gasnąc nad głową,
Dały o sobie wieść z dala puszczyki
I cicho!... staję — znów bieżę połową
Istoty mojej, nad otchłań — a pióry
Duszy za tobą ulatując w chmury...
W tem pójrzę... w dali... czemś wiatr tak kołysze
Skrzypią gałęzie głuchym jękiem w ciszę,
Błysnął robaczek ponocny skrzydełkiem…
Rozświecił... gałąź... gasnącem światełkiem
Idę... poznaję.. to człowiek!... i słyszę,
Jak ryk straszliwy z piersi się dobywa
Duch czarnym krukiem z ciała się wyrywa
Twarz czarna!... broda jak ogień czerwona
Patrzę w te oczy... patrzę — przelękniona
Ha! to Iskariot!!... zdrajca... tu pędzony
W zgryzotach własną ręką obwieszony!
Biada! zadrżałam... krótko przeżył Ciebie!
Ognistą plamą pocałunek zdrady
Na czarnej twarzy — jak blask w chmurnem niebie
A z ust robactwa lęgły się gromady,
Jak broniąc swojej piekielnej zdobyczy
Ssąc krwawe wargi — jak plaster słodyczy!...
I biegłam dalej — nieznając gdzie — kiedy —
Świat mi się migał — drżał — w ciemnościach niknął,
Znów wyjrzał księżyć — a ujrzałem wtedy,
Że nad jezioro biegnę...
W tem ktoś krzyknął —
Ktoś imię moje — jęknął słabym głosem
Patrzę — twarz jakaś z najeżonym włosem