Śpiewała jak rusałka – jak skowronek dzwoni,
I rosła jak konwalia – co niezna swej woni –
Dowcip strzelał z jej oczu, a wesołość więdła
Tylko na widok smutku, by otarłszy z czoła
Zmarszczki bliźniego, znowu podwójnie wesoła
Z swych myśli kołowrotka, złote nitki przędła ...
I poszły, w strumień czasu, co z pod stóp ucieka,
Na drugim brzegu we mgle znikły ich postacie,
I niewiem kędy zaszły – –
Lecz w wiosennej szacie
Dotąd kwitną, dwie róże – jedna łzawa, z bladem
Czołem – a druga krasy pełen wonny pączek,
Godzien wianka miłości – i kochanki rączek
Obie schylone w otchłań – po nad wodospadem ...
Burzo!
Choć ty żywiołów potęgą owładniesz,
Różo!
Ty w pieśni mojej – – nie opadniesz!!
(USTĘP Z NIESKOŃCZONEGO POEMATU.)
O cichy stawku, błękitny w poranki
Jak oko nieme, wymownej kochanki
Kiedy się księżyc w twych falach kołysze,
Ja na nich wiosłem me wspomnienia piszę!
Tyle ich tutaj – że jak gwiazd ... niezliczę !
Lecz jedna gorycz mąci ich słodycze:
Dzieckiem tu ptaszka z gniazda przynosiłem,
I chcąc go uczyć pływać – utopiłem!
Wydął skrzydełka – i dzióbek otworzył
I płynął – płynął – po cichej głębinie,
Aż zniknął – wtedy chłopczyna się strwożył,
Bo myślał, że on, naprawdę tak płynie …
I w fali ujrzał, spłakaną, dziecinną
Twarz, pierwszym w życiu wyrzutem już winną. –