któż ten smutny cień, co nam głazom przerywa ciemność i ciszę wieków?... a z pod ziemi głos cichszy jęczy: anioł to, anioł upadły — szatan! — z wysokości serca Jehowy strącony w głębie nicości, to anioł czarny — wróg ludzi dzieciątek Jehowy, które już z kołyski wykraść usiłuje — anioł to, anioł upadły — szatan! — i cień on zrzucił wieko — śmiejąc się dziko — jak rykiem lwa pustyni zawołał — zwiedę jej oczy niewinne, okłamię — olśnię jak stu Faryzeuszów... biada jej lub mnie! i wyniósł pięść w górę i cisnął z tej garści, co ongi struny arfy pieściła... garść iskier jasnych, żrących — na ciało śpiącej Sary — a iskry sycząc pełzały już i pierścieniąc się okryły postać sennej — i toczyły ciało do kości, iż jedna wielka całość milionem robactwa ruszała się — a każdy z robaków napinał żądło w górę i zarażał powietrze... Tak zachychotał — cisną się ludzie do prawdy szkieletu, który im dałem wyssawszy sak soku z niego — a drugą pięść w górę niosąc — z dłoni, która ongi przed Jehowę perłami siała łzy nieszczęśliwych a zato nad ich głowy rzucała kwiaty wdzięków i nad ciernie ich skroni natchnień aureole — dziś cisnął w ciemność kilka błędnych świateł, co drgając — sine, wiodą oko do obłędu. — Tak wodzą ich moje złudy a lśniące i błyszczące myśli — wiodą do celu spruchniałego — kędy podłość podłości i poszystko podłość! a śmiejąc się i rycząc głucho jak las burzą zdąsany — uleciał z ciemności grobów w ciemność swoją — i znowu cisza zasiadła wśród grobów Rodziny Symeonowej. — ale niedługa chwila twoja — o ciszo — królowo nocy. — Co za jasność idzie — nie idzie ale sunie się z wolna po kamieniach i spływa z góry?... niby w ciało niewieścich kształtów obleczona — a jednak widać, że to nie człowiek — niby patrzy oczyma dziewiczemi — wiecznej miłości i przebaczenia — a jednak widać, że to nie człowiek — niby dłoń świeża pełna kwiatów, które rozsypuje z wonią i garstkami jasnych promieni pod stopę swoją — ta dłoń niby gotowa porwać każdą dłoń ludzką w upadku dłoni potrzebującą, i wyratować — a jednak widać, że to nie człowiek — a za tą jasnością druga postać piękna — natchniona — odlatująca — ale mniej jasna — i choć te oczy poglądają niebem nieskończonych miłości i przebaczenia, jednak widać, że to człowiek — i chociaż dłoń jej rozsypuje
Strona:W. Tarnowski - Poezye studenta tom IV.djvu/72
Ta strona została przepisana.