Strona:W Sudanie.djvu/03

Ta strona została uwierzytelniona.

Szczep winny i krzak róży bengalskiéj pną się po ścianach starego szarego domku, którego nieregularna budowa wznosi się na końcu głównéj ulicy w portowém miasteczku bretońskiém.
Stary ten domek szary, którego kruszące się mury czas ostrych kantów pozbawił, ma na sobie cechę smutku i bolesnego jakiegoś niepokoju, któréj nawet festony winogradu i kwiatem okryte różanych gałęzi pędy zakryć nie mogą.
Z domami to samo bywa, co z ludźmi: jedne z nich wesołą, drugie posępną mają fizyognomią. Nadaje im ją czas, pod którego działaniem stają się uśmiechniętemi, lub łzawemi, dyskretnemi, lub roztrzepanemi. Ci, co je zamieszkują, udzielają im także coś z humoru swego, usposobienia, zapachu; a nic namiętniéj rozciekawić nie jest zdolne nad zgłębienie syntezy tych zagadek, na kamiennéj powierzchni wyrytych.
Po nad oknami, które przesłania firanka, przybita jest wielka, na biało pomalowana, deska, za szyld służąca; na niéj niebieskiemi literami: Telegraf i Poczta. Z za szyb widać rządowe jakieś pisaniny, przylepione do nich różnokolorowemi opłatkami. Na pożółkłym papierze, strzeżonym od wszelkiego rodzaju uszkodzeń drucianą siatką, do drewnianéj ramy przytwierdzoną, stoją wypisane najrozmaitszego rodzaju „ostrzeżenia,” niezmiernie liczne, bardzo rozwlekłe, a przez nikogo nigdy nieczytane.