Wstępuje się na trzy stare schodki, powyżłobiane i wypolerowane tarciem nóg; tak powyżłobiane, że woda deszczowa zbiera się na nich w żółte jeziorka; tak wypolerowane, że wszelkie chropowatości kamienia znikły już z nich bez śladu, a pierwotną matowość, kamiennym powierzchniom właściwą, zastąpiła gładkość odbijającéj słońce metalowéj blachy. Wstąpiwszy tedy na te schodki, wchodzi się do pokoju, którego ściany, wapnem bielone, jaskrawą rażą białością.
W przepierzeniu, dzielącém biuro od poczekalni interesantów, otwiera się okienko tak ciasne, że głowę wsadzić-by w nie trudno.
Zjęła mnie na ten widok nagła ciekawość przyjrzenia się nieszczęsnemu urzędnikowi, przykutemu do téj głuchéj wiosczyny i widującemu ludzi tylko przez taki marny otwór, dobry jedynie dla kotów, chcących wędrować po dachu.
Okienko uchyla się do połowy, za niém ukazuje się — kobieta. Widać tylko szczupłe jéj ramiona i wysmukłe linie kibici; głos jéj czysty i dźwięczny przyciszone ma brzmienie.
— Czego pan sobie życzysz? — pyta łagodnie.
Wysuwa przez okienko ręce, (rączki, powiedziéć-by raczéj należało), gładkie, o wypukłych paznogciach, o palcach szczupłych a długich, rączki, jak kość słoniowa blade, szlachetnie wdzięczne i do dobrych uczynków skore. Czarne, bujne jéj włosy, w gruby węzeł na karku skręcone, srebrem gdzieniegdzie przeświecają. Łagodne jéj oczy mają przenikliwość jakąś niespokojną i bolesne wytężenie wzroku, jakby w oczekiwaniu na coś nieznanego, co jest raczéj groźbą, niż obietnicą; zdawać-by się mogło, że łez potoki spłókały połysk tych błękitnych źrenic; usta jéj uśmiechają się trochę, jakby ukradkiem tylko, ale śmiéch dawno już na nich nie postał; głęboki jéj oddech nieledwie jest westchnieniem, a przelotnemu rozweseleniu tych warg bladych przeczy męczarnia tego niepokoju, jaki się w uśmiechu objawia. Ani jednéj zmarszczki na skroniach, na których pod przezroczystością naskórka krzyżuje się błękitnawych żyłek siateczka. Twarz ta, zakonną, matową bladością obleczona, nie oszpecona zmarszczkami, nie nosi śladów namiętnych burz, ani nocy bezsennie w zabawach spędzonych, ani światowych kłamstw i komedyi, dla oczu świata odgrywanych.
Strona:W Sudanie.djvu/04
Ta strona została uwierzytelniona.