Strona:W Sudanie.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

cych tak umysłowego, jak i zewnętrznego świata; zużytkowywać posiadane wiadomości magii, kabalistyki, alchemii, których pierwotne prawdy przechowują się w kaście kapłanów; zarazem być kapłanem, monarchą i lekarzem, to jest: potrzykroć być oszustem i trojaką miéć władzę w ręku; przewodniczyć torturom, obcować z duchami i posiadać tajemnicę leku, życie przedłużającego: oto są wielorakie czynności, które spełniać mocen się powiada Samory.
W każdém krytyczném położeniu otwiera on rękopisy świętych ksiąg, przepisy religijne zawierających, a pod jego wyłącznie straż oddanych, i zgromadzonemu ludowi ustępy ich odczytuje, z całą mocą groźnéj i dzikiéj potęgi swojéj, dodając na zakończenie: „Albowiem takie są drogi, przez Boga stworzeniom Jego wytknięte. A któż kiedy drogi Boże zmienić zdoła?”

..........................

Nie było Joanny-Maryi pomiędzy cofającemi się w pyłu tumanach smalami senegalskich tyralierów.
Patrzała, jak znikał jéj z przed oczu nieskończenie długi pochód kobiet, dzieci i mułów. Podobni do starożytnéj karawany, ciągnęli w milczeniu przez równiny, karłowatemi palmami porosłe; słońce oświecało nagie ich plecy śpiżowe i posągowe ruchy ciał, których twarde muskuły rysowały się wypukło pod lśniącą i gładką, ciemną skórą; wysmnkłe szyje dźwigały kędzierzawe głowy, a niejedna twarz, profilem zwrócona, przypominała czystością rysów profil kamei greckiéj. Nad ciągnącą kobiet gromadą wznosiły się postacie chłopaczków: na karku matek, jak na koniu usadowieni, z wieńcami zielonych liści na głowie, wyglądali jak chłopięcych Bachusów grono. Młoda jakaś dziewczyna rozciągnęła sobie nad głową rąbek gwinejskiéj tkaniny, któréj lekkie zwoje, wlokące się za nią, wiatr rozdymał, czyniąc je do żagli podobnemi. Splątane cienie ich postaci rysowały się na białym piasku ścieżki nierównemi, wpółzatartemi liniami, jak przez wiek wygładzona, z tłem prawie już zrównana, jedna z tych płaskorzeźb staryeh, które znaléźć czasem można w dawnych obumarłych już grodab, a na których przeciągają korowody dzieci i nagich, niewiadomo jakiéj płci istot, z każdym dniem w proch się ze starości rozpadających. Tłum zwolna ciągnący znikł wreszcie z oczu, zlawszy się