Strona:W Sudanie.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

ków leciutko dotykających téj ślicznej twarzyczki, tak rozkochanéj a smutnéj.
Osuszywszy wreszcie jéj łzy (a łzy pięknych oczu bez trudności wygraną w miłośnéj sprawie zapewniają), znowu zwrócił rozmowę do tematu, od którego ją rozpoczynali.
— Powiédz mi, jakim cudem, czy jakim podstępem wymogłaś na wodzu czarnych, że ci tu przyjść pozwolił? Czém go sobie ujęłaś? Nie miałaś już nic do darowania: pagne twoje niewielką ma wartość....
— Nic ode mnie nie żądał, wiedząc, że dziewicą jeszcze jestem, — odparła z prostotą.

..........................

Zgiełk oddaleniem tłumiony i głośne krzyki wstrząsnęły ziemią. Z obozu Samorego słyszéć się dało strzelanie i bitwy odgłosy.
Znienacka zbudzeni oblężeńcy chciwie słuchać jęli, drżąc z radości i z obawy, czy to nie snu jeszcze złudzenie.
Chwilami zupełne, straszne milczenie unosiło się nad niewidzialną tą bitwą, potém, nagle, słychać było ostrzejszy niż przedtém świst kul; wściekłość czarnych wybuchała krzykiem i dzikiemi wrzaski, którym towarzyszył ryk bojowego rogu; strzały latały w powietrzu, jak mieczów ulewa.
Ze złoconych drzewców zwisające, kołysały się sztandary z różnych pochodzące epok, niesione przez marabutów. Jeźdźcy sprzymierzonego pokolenia, pochyleni nad grzywami rumaków, przebiegali na wszystkie strony, na wiatr puszczając końce ogromnego bubu. Szerokie błękitne szarawary nie tamują im swobody ruchów, malutką czapeczkę białą owija turban niezmierzonej wielkości, za pasem cięży ładownica z kulami i róg bawoli, pełen prochu, wraz z niezliczoną ilością amuletów. Przebiegają oni pole bitwy, zbierając, niby pasterz rozpierzchłą trzodę, wolnych wojowników z włosami do góry podczesanemi i spiętemi w czub, na wierzchu głowy sterczący, z kozią skórą przez plecy przewieszoną, z jedném okiem, przez zbytek elegancyi otoczoném obwódką białéj farby, oraz w łuk uzbrojonych niewolników, łatwych do poznania po ogolonych głowach i twarzach bez zarostu.
Od czasu do czasu rozlega się krzyk, rozpaczliwie pod