wnie prosta ich poezya zdawała się być kwiatem, wykwitłym na ustach téj córy Sudanu, gdy z nieporównanym wdziękiem mówiła:
— „Czarnać-iem, ale piękna! Nie patrzcie na mnie, iżem ogorzała, bo słońce-to barwę lic moich spiło. Kwiaty mi za podporę dajcie, a owoce dajcie za posiłek, bo oto więdnę z miłości!”
Był jednak ustęp, do którego gdy doszła, odwagi jéj brakło i urywała nagle, gniewna niby, z dziecięcą przebiegłością murzyńską udająca, że zapomniała już wyrazów, które stokrotnie powtarzała pocichu:
— „Szukałam tego, za którym usycha moja dusza, szukałam go, a nie znalazłam nigdzie!”
Powoli, głośno, z najpyszniejszemi głosu intonacyami, powtarzała smutnéj skargi wyrazy:
— „A nie znalazłam nigdzie!”
Biedna dziewczynka murzyńska!
Wtedy-to zaszedł wypadek, który wpłynął stanowczo na losy Joanny-Maryi.
Oddział, przybywszy do Kita, rozłożył się tam obozem.
Dzień się miał ku schyłkowi, gdy, z głębi kraju nadciągnął żałosny orszak niewolników: jeńcy czarnego plemienia, tak mężczyźni jak i kobiety, nadzy, ranami tylko okryci, wszyscy mieli na szyi obroże z plecionych rzemieni, połączone między sobą kijami, utrzymującemi nieszczęsnych w téj saméj jeden od drugiego odległości: żywy, niezerwany łańcuch ludzki o niezliczonych, nierównéj wielkości ogniwach. Słabszych poprzegradzano silniejszymi, którzy ciągnęli zdyszani, szałem ogarnięci, jak rozbiegane w zaprzęgu konie; ramionami uderzali czasem o siebie, a wychudłe podnosząc ręce, umocowywali niesione na głowie olbrzymie tykwy, pełne przedmiotów, któremi pan ich handlował.
Gdy stanęli, ujrzano zdumiewająco straszny widok twarzy, niedolą zmiażdżonych: jedni uśmiechali się z tragiczną jakąś błogością, drudzy kołysali całe ciało regularnie machinalnym ruchem niedźwiedzia na łańcuch wziętego; ogolenie głów uwydatniało niezwykłą ich chudość i śpiczastą ostrość rysów, twa-