perspektywie bulwaru, poczem znikł z oczu, utonąwszy w zgiełku ulicznego mrowiska.
Wszystko to widział Czarny Tulipan w polu elektro-telefotoskopu tak dokładnie, iż zdołał nawet odczytać numer na czapce komisyonera. Widział, jak się dzielny blondyn zwinnie krzątał, dziełem ratunku zajęty; widział twarz jego, postać i ruchy, które tak zadziwiająco, w każdym szczególe, odzwierciadlały niejako własną jego osobę; widział uśmiech, ukłon i spojrzenie, które swojemu zbawcy przesłała młoda nieznajoma, i widział wreszcie — o dziwo! — jak sobowtór jego zgasł mu w oczach z całą niesamowitością, właściwą duchom „w miękkim, pilśniowym kapeluszu i białej kamizelce...“ Nie, to było zadziwiającem! To przerastało nawet Pic-Clarencej i wszystkie afrykańskie śliczności!... Zaprawdę, można było oszaleć, patrząc na te niepojęte dziwy!...
Bohater nasz nie oszałał jednakże!... Ochroniła go miłość, która jest M’Buana Kuba (wielki pan — jak Sienkiewicza nazywali Somalisowie), a która opanowawszy głowę i serce Czarnego Tulipana, broniła teraz przystępu do swojego państwa wszelkim niezależnym od niej uczuciom. W umyśle jego nie mógł zmrok zagościć; radość osłoneczniała go jasnym swym
Strona:W XX wieku.djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.