Strona:Wacław Anczyc - O dawnym Zakopanem.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

nisk w górach. Dopiero zaraz po założeniu Tow. Tatrzańskiego wybudował Wydział T. T. w sierpniu 1874 r. pierwsze skromne schronisko nad Morskim Okiem. Przedtem nieliczni turyści nocowali «pod smrekami». Drugie małe i bardzo prymitywne schronisko wybudowano w Roztoce w r. 1876. A więc bez przewodnika i tragarzy nikt głębiej nie zapuszczał się w Tatry.

Najstarsi przewodnicy tatrzańscy, w młodości «polowace» na kozice: Maciej Sieczka (siedzi), zmarły w r. 1897 i Jędrzej Wala (stoi), zmarły w r. 1896. Fotografia z grudnia 1869 r.
Fot. w zakładzie A. Szuberta w Krakowie
(Ze zbiorów Witolda Paryskiego w Zakopanem)

Do najlepszych przewodników należeli: Maciej Sieczka, Jędrzej Wala (ojciec), Szymon Tatar i Wojciech Roj. Potem Ślimak (nadworny golarz Chałubińskiego) i niezapomniany Klimek Bachleda, z którym później kilka większych wycieczek odbyłem. Dwaj pierwsi przewodnicy, Sieczka i Wala, byli pierwszymi zaprzysiężonymi strażnikami kozic i świstaków. Obaj dawni kłusownicy, znali Tatry na wylot i wiedzieli o wszystkich zakątkach i terenach kłusowników. Tow. Tatrzańskie pierwsze zorganizowało straż pilnującą kozic i świstaków, bo kozice, trzebione wtedy zawzięcie przez kłusowników, były już na wymarciu. Pamiętam, jak z ojcem kupowaliśmy dla straży tatrzańskiej strzelby i stare austriackie bagnety od krakowskiego rusznikarza Höffelmajera. Wynagrodzenie straży opłacało Tow. Tatrz., ono również miało nadzór nad strażą i ono zorganizowało pierwszych przewodników.
Pamiętam dobrze założenie Towarzystwa, w r. 1873, w którym ojciec mój brał gorący udział. Był jednym z założycieli Twa, potem członkiem Wydziału i wiceprezesem. Wspominam, jak na naszym wozie wieźliśmy z Krakowa pierwszych dwanaście naftowych latarni. Cóż to był za niezwykły wypadek, gdy te latarnie zabłysły po raz pierwszy przy ul. Kościeliskiej (co prawda, co kilkaset kroków jedna od drugiej). Dotychczas jednak wieczorem chodziło się tylko z latarką, a częściej z kapiącą świeczką, okrytą parasolem od wiatru, po obfitym błocie, skacząc przez kałuże z kamienia na kamień. O chodnikach, choćby na skraju drogi, nie było mowy. Za dnia w najgorszych miejscach znosiliśmy ochoczo z potoka płaskie kamienie,