Poważniejszy był epizod na rogatce akcyzowej miejskiej. Przewidując trudności, uprzedziłem urzędującego na rogatce strażnika, że wieziemy krokodyla, który wolny jest od opłaty podatku konsumcyjnego. Strażnik w mundurze nasrożył się i odrzekł: «Proszę sobie ze mnie nie kpić, ja jestem urzędnik miejski!». Okazałem mu na to leżącego na słomie płaza. Wydobył taryfę, przestudiował dokładnie i widząc, że takiej pozycji w niej nie ma, puścił nas wolno do miasta.
W kilka dni potem przyszedł do mnie komisarz starostwa w mundurze i ze szpadą. Z polecenia p. Delegata Namiestnictwa w Krakowie. Oświadczył, że według obowiązujących paragrafów Ustawy Łowieckiej, krokodyl nie jest zwierzyną łowną, a więc nie jest własnością myśliwego, lecz winien być zwrócony władzy politycznej. Uspokoiłem go, że po wypchaniu daruję go gabinetowi zoologicznemu Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie też dotąd spoczywa.
Sienkiewicz wzajemnie opowiedział mi o polowaniu na niedźwiedzie w Tatrach. Postrzelony niedźwiedź uszedł na stronę węgierską i słuch o nim zaginął.
Korzystając z wakacyj wpadłem raz na krótki czas do Zakopanego. Ulokowałem się w małym pokoiku koło Starego Kościoła i poszedłem do Dworca Tatrzańskiego na obiad. Spotkałem tam samych znajomych, wśród nich znanego muzyka i utalentowanego kompozytora popularnych pieśni, Stanisława Niedzielskiego z Warszawy.
— Jak się masz? Kiedy przyjechałeś? Gdzie mieszkasz? Niedzielski z zasady mówił do wszystkich młodszych «ty». Wymieniłem swoją kwaterę.
— A to co znowu? Będziesz mieszkał u mnie, w Szopenówce. Zaraz cię tam przewiozę.
Przed rokiem P. Stanisław kupił kawał gruntu u wylotu Chramcówek (potem ulicy Jagiellońskiej). Wybudował tam osobliwy, dziwaczny, drewniany domek, stawiany według własnego pomysłu. Kawał lasu świerkowego, nad brzegiem dzikiego potoku z Kuźnic, niezeszpeconego późniejszą regulacją. Naokoło domów jeszcze nie było, dość daleko od Szopenówki, przy późniejszej Przecznicy (dziś ulicy Witkiewicza), stała dopiero piękna willa P.P. Gnoińskich z Kresów, otoczona obszernym lasem wiodącym dalej do Kuźnic.
P. Stanisław, miły, już niemłody romantyk, nie uznawał żadnego autorytetu, prócz swych własnych poglądów. Nie pomogły moje obiekcje, zaraz po obiedzie gospodarz zajechał budką i kazał moje rzeczy zabierać. Spakowałem omnia mea i znalazłem się w Szopenówce.
Cały régime gospodarza był osobliwy. Nie mogąc spać, wstawał już rano o 5-tej i natychmiast mnie budził. «Wstawaj, bo już robię kawę». W kwiecistym, pąsowym szlafroku mój amfitrion mełł sam kawę, w oryginalnym, długim, mosiężnym młynku tureckim. Kawę sam sprowadzał i sam