— Ano Pan sędzia mówił, że Pan strzela kołkami do Pani Gnoińskiej, więc ona Pana skarży.
Rzeczywiście czasem nasze kołki wystrzelone z moździerza spadały na dach lub werandę sąsiadki, przeciw czemu protestowała przez swego kamerdynera P. Gnoińska. «No, przecież taki kołek jej nie zabije!» odpowiadał P. Stanisław, a myśmy dalej strzelali z moździerza.
— Mój przyjacielu! — rzekł do woźnego gospodarz, ja nie mam teraz czasu, bo jadę do Warszawy.
Poczem dał znak woźnicy i ruszyliśmy ku Nowemu Targowi. Jaki był dalszy przebieg incydentu z moździerzem i kołkami, już nie pamiętam.
Jednym z wielkich przyjaciół Zakopanego był dobry znajomy naszej rodziny, Erard-Ciechomski, emigrant francuski i nauczyciel tegoż języka w Krakowie. Hr. Władysław Zamoyski, właściciel Zakopanego, zaproponował mu kierownictwo Spółki Handlowej, którą założył. Prof. Erard gorliwie, choć może niezbyt fachowo, przez kilka lat prowadził Spółkę. Chcąc rozszerzyć zbyt krajowych wyrobów, postanowił zwrócić się do jednej wielkiej firmy angielskiej, by wprowadzić tam podhalańskie oszczypki. Przeprowadził korespondencję, wysłał na okaz kilka serków. Firma odpowiedziała przychylnie i zażądała «na próbę» 500 kg oszczypków. Tableau! Pięćset kilo oszczypków! Tego nie potrafiłby profesor nabyć wogóle, a nie tylko — «na próbę» dla grosisty. I tak zawiódł eksport naszego przemysłu.
W roku 1873 nawiedziła w jesieni epidemia cholery także i Zakopane Kilka tysięcy wypadków było już w Krakowie, przyszła zaraza z kolei w jesieni i na Zakopane. Wiadomo, że wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze nic o bakteriologii, ani o konieczności izolowania chorych. Dr Chałubiński pozostał przez całą jesień w Zakopanem i z poświęceniem ratował ludność. Nie ominęła choroba także przyjaciela naszego Wojciecha Sierockiego. Zapobiegliwa żona czym prędzej zakupiła mu «godną» trumnę i postawiła mężowi koło łóżka «lo wygody». Ale cóż, kiedy Wojciech, mimo przygotowania, umierać nie chciał. Dr Chalubiński go uratował i wyleczył. Trumnę schowała żona ad feliciora tempora. W rok potem oglądałem ją na strychu.
Zacny dr Chałubiński własnym sumptem postawił po wygaśnięciu epidemii żelazny krzyż na Gubałówce. Było więc poświęcenie i wielka uroczystość, potem przyjęcie dla gazdów. Był też na nim i nasz Wojciech. «No i cóż Wojciechu, jakże się to odbyło?» Wojciech chętnie rozpowiadał, a w końcu rzekł: «Sytko, wiecie, było fajnie. Pon Chałubiński nukoł nos do jedzenia. Była pieceń wołowo z jakiemisik takimi okrągłymi chrobakami (makaron włoski). Ale kieby nom tak, wiecie, nie piecenie, ino kiełbasy doł, toby my se godniéj pojedli».