fortepian kinowy (największa sala koncertowa w Polsce żyje z widowisk filmowych) i szeptem rozmawia z trąbą oraz z typowym, okrągłym, żądnym rozgłosu, wrażliwym na dotknięcie cymbałem. Trzy basetle ruchem "tragicznym oparły się twarzami o zimną ścianę i, pokazując jędrne tyły swych gorsetowych figur, płaczą ze wstydu nad swą kurzem tylko przykrytą nagością. (Dobre, co? Wiele toby kosztował teraz pokrowiec choćby tylko na jeden kontrabas!). Nad estradą, z medaljonów patrzą na salę twarze naszych Wielkich i szereg pustych jeszcze otoków, tęsknie wypełnianych przez wyobraźnię kandydatów do nieśmiertelności.
— Eeee!
W różnych strefach wielkiej sali zatrzeszczały gniazda oklasków. Dość rzadkie, gdyż publiczność, zawstydzona przedwczesną owacją dla woźnego, bojąc się powtórzenia kompromitacji, zajmuje stanowisko wyczekujące. A właśnie na estradę gibkim, sprężynowym krokiem studenta wbiegł wyfraczony, wygorsowany, czarnobiały Śliwiński.
Mistrz na wszystkie strony kłania się elastycznie,
z pod czarnych wąsików szczerząc zęby w uprzejmym uśmiechu. Siada. Pobiegły palce po klawiaturze, trysnął bukiet cichych, próbnych akordów.
Nosy opadają w programy.
— Brahms. Czemu on tak cicho gra?
— Brahms! Pamięta pan? Tak, to Brahms! Przepadam za Brahmsem!-zapala się blondyna i twarz swą układa w wyraz ekstazy.
— Zdaje się, że on tylko próbuje tonu...
Pianista na coś czeka. Oczy jego patrzą w drzwi.
Strona:Wacław Filochowski - Czarci młyn.djvu/24
Ta strona została przepisana.