Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/100

Ta strona została przepisana.

Na trawie obok wózka siedziała najwyżej dwudziestoletnia, do pewnego stopnia urodziwa nawet panienka, formalnie zajęta jakąś szydełkową robotą. Formalnie tylko, gdyż ręce co chwila ustawały w pracy, a z pod nisko rozpiętych brwi wyfruwało spojrzenie obce i dalekie, niczem z czasem obecnym i z miejscem tem nie związane. Musieli ci dwoje przyjechać wczoraj dopiero, i to już po wieczerzy, skoro w gronie gości zakładowych ich nie zauważyłem.
— Wyrażaj się jaśniej — kwaśno proszę, czując już smak sensacji, a co za tem idzie: kres parodniowego odpoczynku.
Ale Janek miał jakiś szczególny wyraz w oczach.
— Sprowadza mię tu potrzeba zasilenia instynktu społecznego — rzekł wyjątkowo poważnie. — Ten przykuty do wózka szaleniec, jako ofiara bezprzykładnego poświęcenia, jako rycerz swego zaścianka, literalnie oszałamia mię potęgą charakteru. Na kolana przed takiem widowiskiem! Przy zetknięciu się z heroizmem tak wysokiej klasy, z przykładem tak dalece posuniętego uspołecznienia — djabli biorą wszelkie pretensje osobiste i popędy odśrodkowe.
— „Djabli biorą odpoczynek!“ — mruknąłem, sprężony już do skoku w sam ogień opowieści. „Dziej się wola Boża!“
To, com słyszał, jako temat do głębszych rozważań i jako pomysł nowelistyczny, przeszło moje, nadmieniam: dość śmiałe, oczekiwania.
A było to tak.

W pewnem powiatowem mieście — prawdziwej jego nazwy przez dyskrecję unikam — w osiedlu, odrzuconem o trzy mile od kolei a o całą