Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/105

Ta strona została przepisana.

niezwłocznie komisje administracyjne tudzież naukowe: głośne imiona i wybitne stanowiska spadać zaczęły na bruk całemi pęczkami. Dochodzenia, ekspertyzy, bankiety, przemowy, warkot samochodów, fotografje zbiorowe, salony patrycjatu nocami rzęsiście oświetlone, odświętny zgiełk restauracyjek miejscowych i cukierenek... Tak, pod „Złotym Koniem“ i pod „Smokiem“, w „Grand Cafe BrzystolPępkowski“, tylko tam i w kuchniach ojców miasta zbożny nie ustawał trud, wszystkie zaś inne warsztaty pracy stanęły. Święto, żywa bajka! Nawet chorzy przestali chorować, a w szpitalu, w owe dni niezapomniane, pozostawionvm bez opieki lekarskiej, śmiertelność nagle znikła, takie tam panowało ożywienie! Gwarno i rojno było na ulicach miasta. Wciąż nowe osoby, nowe auta. Tu idą, naprzykład, dziennikarze z Warszawy, tam dalej grupka uczonych z. Krakowa i Poznania, dalej zaś w perspektywie Alei Dwudziestego Szóstego Marca (pamiętna data sprowadzenia nowej sikawki dla straży) zdąża aż dwuch ministrów w towarzystwie podsekretarzy stanu, woiewody i szefa biura prasowego. Starosta, jako dla Krzaczyna dziś już zbyt niepozorna figura, całkiem się nie liczy. Bo cóż to jest starosta? Tyle czasu nosa zadzierał, żadał honorów, na przedstawieniach amatorskich sztywny i wyniosły zasiadał w loży starościńskiej (tej z orłem, na wszelki wypadek zarezerwowanej dla prezydenta państwa), aż przyszła kryska! Aptekarz, krótki i rudy patryciusz, postać aż po dziurki w nosie nadziana morałem, a przytem zasobna w gotówkę, urządziwszy obiad na cześć ministrów, w zaproszeniach demonstracyjnie pominął starostę. Wprawdzie powiatowy satrapa przyszedł sam, podobno na wyraźne zadanie wysoko postawionego solenizanta, ale w ciągu uczty gospodarz zupełnie nie zwracał na natręta uwagi.