Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/110

Ta strona została przepisana.

i pijaństwie. Nieczynne od krytycznej nocy warsztaty pracy milczały i nadal, teraz wszystko na znak żałoby, fiakry, to jest siedmiu żydów-woźniców, zdjęły z pleców blaszki z numerkami, a policja cofnęła czasu trjumfu wydany rozkaz „w przedmiocie obowiązkowego zamiatania ulic co środę rano i sobotę wieczorem”. Patrycjat miejski, ponury i stroskany, ustawicznie odbywał jakoweś narady, często przeciągające się do późnej nocy. Ksiądz dziekan modlił się coraz żarliwiej, proboszcz od św. Barbary zaniechał zupełnie partyjek preferansa, a inspektor skarbowy, teoretyk okultyzmu i przyjaciel alkoholu, machnąwszy ręką na świat pozazmysłowy, rozpił się doszczętnie. Miasto nijak pracy jąć się nie mogło — z żalu, złości i tęsknoty za minionym rajem. Powrót do dawnej rzeczywistości zaciężył Krzaczynowi, niczem świeżo nabyte kalectwo.
Tajemnicze obrady hunty krzaczyńskiej też się wreszcie skończyły. O czem tam mówiono — o tem nikt narazie nie wiedział, nikt krom dyskretnie milczących uczestników obrad. Przygnębienie, tudzież poczucie odpowiedzialności, pieczęć żelazną nałożyły na ich usta, Z bladych czół biło jednak światło uduchowienia, powiedziałbyś nawet: majestatu. Krzaczyn atoli domyślał się, że zapaść musiała decyzja przełomowej wagi. Z pośród spiskowych najwięcej szacunku wzbudzał aptekarz postawą pełną godności i wyrazem, w którym była i duma i pokora przeznaczeń i jakaś apostolska radość z oczekiwanej męki, Krzaczyn niczego jeszcze nie wiedział, czuł jeno, że to w rękach magistra z woli wybrańców skupiły się dzieje...
A tymczasem nocami od wieczora do świtu przez szpary okiennic z apteki przesączało się na ulicę światło. Nikt nie przeczuwał, że „officina sanitatis”