Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/113

Ta strona została przepisana.

Dzień się zaczął, kiedy w wilgotnych piaskach rozkopu ujrzano nieruchomą głowę i rękę. Odkopano, żyje. Przytomność tylko za długo nie wraca. Cóż, ogólne wstrząśnienie, szok nerwowy, kontuzja pewnie.
Po kilku dniach bohater sztucznej katastrofy otworzył oczy. Pierwsze jego pytanie było:
— Jak wyszło, czy nie zbyt słabo?
Lekarz, który czuwał nad herosem, ponuro zwiesił głowę.
— Depesze wysłane? — z męką badał chory.
— Tak jest, zaraz po wybuchu.
— Przyjechali? Piszą dużo?
Doktór nie podnosił stroskanego czoła.
— Nic nie piszą. Nikt nie przyjechał.
Drętwa cisza. Tylko na podwórku z szalonem przejęciem gdacze nośna kura.
Obandażowana głowa na poduszkach dziko błysnęła oczyma.
— Nawet z województwa nikt nie raczył się pofatygować — gorzko użalał się konsyljarz. — Nikt, a tyle ruinacji, tyle ofiar! Dziekan stłukł całą zastawę porcelanową, wiesz pan, tę w kwiatki. Dyrektor kazał sobie drągiem rozwalić głowę. U mnie nie znajdziesz pan ani jednego chyba całego grata... Żona ciągle płacze... A potem okazuje się nikt...
Konsyljarz podszedł do okna i biernie patrzył w siny, śniegiem już prószący dzień.
Gdzieś za chmurami płakał anioł Krzaczyna...

Jodzewicz zamilkł, wzrokiem przywarłszy do niesamowitej głowy aptekarza na wózku.
Południe Kosowa było wysokie, niebieskie i złote. W gałęziach drzew odbywało się ptasie wesele. Gdzieś za parkiem piały koguty. Świat wysłuchał opo-