Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/115

Ta strona została przepisana.

zatem jeszcze na imię jej było Modestja, Ten lekkoduch Janek odrazu dopadł pierwszej, mnie pozostawiając obowiązek prysiudów do uosobienia głodu, wojny i wszelkich klęsk.
Milczeliśmy przeto w zgodnym duecie: ja zły ciągle, tamten rozmarzony. Aż tu wypadek (polskiego pisakę na polskiej drodze zawsze spotkać może wypadek). Kawalerskim pędem mijaliśmy właśnie powiatowe miasto Z., gdy pijany benzyną i ruchem „Cadillac” wpadł lekkomyślnie na stos brukowca, dotkliwie kalecząc sobie silnik i podwozie. Cóż, oprócz spóźnienia na pociąg groził nam jeszcze postój w zapowietrzonej dziurze z niechlujnemi jadłodajniami i mrowiem żydostwa.
Kiedyśmy kwaśni w wieńcu gapiów kręcili się bezradnie koło chorej machiny, z dworku, stojącego po drugiej stronie ulicy, wyszedł czerstwy, niemłody już brodacz i, przedstawiwszy się grzecznie, ofiary katastrofy zaprosił do siebie na posiłek.
W domu doktora Józefa G. (tak się nazywał nasz dobrodziej) powitała przybyszów piekielna wielogłosowa wrzawa: szczekanie psów, miauczenie kotów, gwizd kosa, charczenie papugi, krak wrony, a nawet wycie młodego wilczka.
— Szanowni panowie — rzekł doktór, gestami i rózgą poskramiając swoją menażerję — medycynę człeczą zamieniłem na weterynarję dlatego, że obcowanie ze społeczeństwem zwierząt znakomicie umoralnia człowieka. To też proszę o wyrozumiałość, oraz o sympatję dla moich domowników.
— Nie trrrrrrrać głowy dla białogłowy — wrzasnął szpak w tonie rewelacji.
— Szpaczku jesteś durny stwór! — pogardliwie odpowiedziała mu papuga, grzmocąc skrzydłem po łbie osowiałego kruka.