Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/121

Ta strona została przepisana.

wienia, żali mogę ci zełgać, iż „ludzie nas nie słyszą?“. Czy mam podpalić wagon, by te koczkodarne paniusieczki rozproszyły się w panice z krzykiem przeraźliwym? Może zacząć mordować? Poradź mi, przemów, gdyż czuję, że zaczynam być jako jaguar krwiożerczy!
Nie trzeba zbrodni! Bo oto objawił mi się sposób niezawodny, który po odjeździe z „Luminozy” w kurjerze Gdańsk — Warszawa cały dla mnie opróżnił przedział. Temu pęczkowi rozgdakanych na ciężkie czasy paniusieczek powiem, że jestem detektywem. Jak żydzi przed Tczewem, i one wszystkie pewnie uciekną — byle dalej od takich znajomości. Niejedna z tych babulek musi mieć sumienie aż czarne od przewin wojennych i powojennych — lichwy mieszkaniowej, uprawianej na sublokatorach, ukrywania dochodów z przedsiębiorstw, kręcenia w zeznaniach podatkowych.
Tylko jak zacząć, by enucjacja moja wypadła naturalnie. Odysie, patronie mój, natchnij mię właściwą formułą!
Już mam, znalazłem! Do jakiejś paniusi, która nos wetknęła w gazetę, mówię basem jaknajdonioślejszym:
— Po przeczytaniu poproszę o dziennik na kilka chwil. Jako zdolny detektyw muszę przecież być w nurcie wypadków.
Paniusieczka podniosła na mnie zaciekawione oczy.
— A co to jest, panie radco, detektyw?
— Agent tajnej policji — ryczę, kierując głos na przedział, by nie usłyszał go wychylony w otwartem oknie anioł.
Niebawem spotkał mnie bolesny zawód. Okazało się, że w szkole jeszcze wprowadzono mię w błąd: