Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/122

Ta strona została przepisana.

wbrew zapewnieniom profesorów niezawsze ta sama przyczyna wywołuje ten sam skutek. Bowiem towarzystwo, miast pierzchnąć, ożywiło się znagla, rozgęgało i wreszcie przyparło mnie do ściany.
— Z tajnej policji? Jak to dobrze się składa, panie komisarzu! Mam właśnie służącą, kocmołucha z pod ciemnej gwiazdy, ciućmaka i kikimorę ostatnią z najostatniejszych, która jak tylko na chwilę wyjdę z domu, zaraz mi co zwędzi: to cukru, to słoniny, to kaszy...
— Au mnie — dodaje żywo drugi zabytek — niedawno, bo przed trzema zaledwie laty, na rynku, w biały dzień, panie naczelniku, ktoś w tłoku wyciągnął z kieszeni woreczek z pieniędzmi, które miałam na kupno prosiaka, jako że mąż mój przepada za czerniną oczywiście z kluseczkami... Jak kamień w wodę: com ja się nachodziła do policji, już nawet nagrodę wyznaczyłam...
— Au nas znowu — przerwała poszkodowanej jakaś istność w kapeluszu z fiutkiem — u nas, panie nadradco, przed samą wojną ktoś w nocy kamieniem szyby powybijał w kuchni. Właśnie kładliśmy się z mężem nieboszczykiem do snu, gdy nagle słyszę najwyraźniej...
— Paniusiu, furda szyby — wtrąci się inna postać z fularem na czubie. — U nas gorszy był wypadek, pan komisarz poradzi, co mam zrobić...
— Moja pani, tylko proszę nie przerywać, kiedy ja rozmawiam z panem naczelnikiem — oburzał się ustrój w kapeluszu z fiutkiem na czubku.
Powstał zgiełk nie do opisania, Marzenie o chwili samotności i o nawiązaniu rozmowy z milczącym posągiem rozwiało się, niczem mgła. Rozłożysta piękność nadal stała przy oknie, zwrócona ku nam plecyma.