Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/124

Ta strona została przepisana.

na dancingach u pani burmistrzowej, dość, że wyrok potępienia, obowiązujący i mnie, jako przygodnego referenta sprawy. Od solidarności bynajmniej się nie uchylam, sądzę jednak, że mamy tym razem do czynienia z czemś innem, niźli zwykły wybryk, zwykły grzech lub błąd, a jak litościwsi oceniają: psi figiel barbarzyńcy, Materjał i okoliczności faktu nadawałyby się nie tyle do obróbki beletrystycznej, co raczej do rozważań filozoficzno-charakterologicznych, a nawet społecznych, to też w naracji starać się będę o ścisłość zgoła kronikarską, o unikanie akcentów sympatji lub wyrozumiałości, byle tylko nikomu się nie narazić, a referatu nie splamić pierwiastkiem podmiotowym. Chyba, że... No cóż, do tego przyznam się szczerze. Chyba, że gdzieniegdzie wyjdzie na jaw mój strach, z jakim wysłuchiwałem opowieści o psocie Jechny i jej następstwach. Strach przed potencjalnie nagromadzonemi w życiu katastrofami, jakie zdarzyć się mogą na niebezpieczniejszych zakrętach myśli. Zresztą dość introdukcji. Zaczynamy.
Kiedy w styczniu r. 1915 dwudziestoletni Jechna wstępował do Legji Puławskiej, sformowanej przeciw Austro-Niemcom, nie przeczuwał, że i tam szyki psuć mu będzie tak zwane psychologiczne wyrobienie przełożonych. Że choć nie orzeł — wojsko przecież tego nie wymaga — ale przeciętniak, istota zwyczajnie moralna i średnio umózgowiona — szarży oficerskiej nie dostanie. Nie zaufają mu tam tak samo, jak nie ufano w seminarjum duchownem, z którem rozstał się był w grudniu 1914, po dziwnej rozmowie z regensem.
— Tak, tak — — rzekł mu wtedy zwierzchnik duchowny. — Nie zadowolony jestem z ciebie, mój synu.