Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/125

Ta strona została przepisana.

— Cóżem zawinił? — spytał pokornie kleryk. Z pod rzadkich siwych brwi bystro spoglądały nań czujne oczy.
— Coś zawinił? Jeszcze nic, przyznaję. Nic ci narazie nie mam do zarzucenia, literalnie nic. Ale przeczucie mi mówi, że cnota twoja, twoja rzetelność jest z tych, w których kryje się upadek, grzech, zło. Jeżeli wierzyć przeczuciom, a ja na swojej intuicji polegam, to ty, bracie, upadniesz, chociaż dobrze ci z oczu patrzy i pobożnością zacny otoczeniu dajesz przykład. Ażebyś jednak upadkiem nie skalał uczelni, oraz sukni, jaką chcesz nosić, żądam od ciebie synu mój: rozstań się z nami jaknajrychlej i nie myśl o święceniach.
Po chwili, widząc bezradność w twarzy alumna: — Mimo to, mimo tę plamę, jaką w tobie czuję, kocham cię, mój bracie. Ot, wstąp lepiej do wojska, Tam będziesz miał możność wyzwolić zwierza, który kiedyś z ciebie się wyrwie. A może nawet zgubi?
— Jakiego zwierza? — pytał zaciekawiony Jechna.
Ksiądz regens trochę już się zniecierpliwił.
— Tego, co pod warstwą zwodnej ciszy zasiadł i zdała jeszcze od twojej świadomości knuje zło. Możesz odejść.
A po roku, już w wojsku, już w sztabie brygady strzelców, Jechna wysłuchać musiał takich wywodów szefa:
— Chcecie wstąpić do szkoły chorążych? Hm, papiery macie w porządeczku, cenzusik wystarczający, na okrasę dwie ranki z pod Zelwy. Hm, ale jakie są wasze dzieje osobiste?
I pułkownik podejrzliwie wplótł swój wzrok w spojrzenie żołnierza.