Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/129

Ta strona została przepisana.

ślał sobie, przysłuchując się opowieści Żytniaka o nowych jakichś łacińskich chorobach, lub o przelotnem spotkaniu z wojewodą. Z wojewodą, z samym wojewodą, o którym tutaj, w tym domu, mówi się tak zwyczajnie... Ot, naprzykład: „Wiesz, spotkałem się z Cyburskim... Ucałowania rączek dla ciebie... Proponują mu departament w ministerjum... Przyrzekłem, że jeszcze przed naszym wyjazdem do Francji zajdziemy do nich”“.
— Wykształcenie to bardzo wielka rzecz — przychodzi do wniosku Jechna, szukając przytem poetyckich uzasadnień. Już je ma: „Wykształcenie jest niczem zdrowie, lub ojczyzna: jak się ten skarb cenić powinno, ten się tylko dowie, kto go utracił”“.
Karolowi wtedy uderzała do duszy gorycz, więc brał konfitur do herbaty, albo wychodził do salonu, by nastawić gramofon na „Chryzantemy“ lub na „Czarną Mańkę“, rzeczy najukochańsze, najsmutniejsze z całego repertuaru. I gorycz mijała, wessana przez sztukę.
Albo kiedy Żytniakowie zaczynali z sobą dla wprawy mówić po francusku, w tonie wzajemnego podziwu poprawiając się od czasu do czasu! Jechna w swej wątłej karjerze naukowej otarł się o niemiecki, ale francuskiego nie znał zupełnie. Zupełnie? No, tego powiedzieć nie można. Coś niecoś umiał, niedużo, tyle mniej więcej, wiele potrzeba wodzirejowi trzeciego stopnia, a zatem „pardon“, „że wu pri“, „szen”“, „orebur”“, „miuzik pli wit”“. I jeszcze kilkanaście zwrotów, przeważnie luksusowych, w życiu niemających przystosowania, jak naprzykład „torreador, je vous adore”, albo „donnę moi ton royaume”. I na tem pewnie koniec.
Jechna przeto słuchał, obce dźwięki osaczały