Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/130

Ta strona została przepisana.

go, gnębiły, imponowały boleśnie, ale i słodko zarazem. Tak, wykształcenie to wielka rzecz...
W szyby biła ulewa.
— Co za deszcz! — wzdrygnęła się Żytniakowa. — Na tę pluchę kupiłam sobie dzisiaj sportowe obuwie. Angielskie podobno.
Żytniak, sącząc herbatę, pogodnie zauważył:
— Lada dzień złapią mrozy, a obuwie sportowe lepsze byś sobie znalazła w Paryżu. I większy wybór przedewszystkiem.
Na święta bowiem Żytniakowie wybierają się do Paryża, a potem na Jasny Brzeg. Pewnie że mogą: tacy bogaci; chorzy na schodach godzinami przesiadują, bo w poczekalni miejsca brak, a z kolacją czekać trzeba na doktora czasem i do dziesiątej.
— Paryż — bezgłośnie westchnął Jechna. — Stolica świata, jak mówi nasz kasjer.
I Karol, przez zmrużone rzęsy przyglądając się białej fali światła w palniku, myśli o Paryżu. Jak taka stolica świata może wyglądać? To pewnie i prezydent francuski musi być taki starszy nad wszystkimi prezydentami i królami. Jakie tam pewnie muszą być urzędy, jaka poczta! Parowa maszyna znaczy marki, elektryczność przyjmuje listy i pieniądze, wszędzie para i elektryczność!
— Słuchaj Karolu, — nagle odezwała się siostra. — Antek (tak było na imię Żytniakowi) widział się dzisiaj z twoim naczelnikiem. Podobno niebardzo jest z ciebie zadowolony. Coś tam znów nabroił?
Jechna czerwienieje z instynktownego wstydu, ponieważ niczego sobie jakoś nie przypomina. Niczego, krom takiej przemowy zwierzchnika:
— Panie Jechna, powierzyłbym panu kasę korespondencyjną, ale, wyznam, czegoś się boję. Podejrzana mi się wydaje ta pańska skromność i pra-