Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/135

Ta strona została przepisana.

straszne jakie słowo lub drąg do góry podniesie, by zabić! Tak, to ten sam chłop, ten sam..,
Jechna przymknął oczy. Za chwilę stanie się zemsta.
Lecz nie. Na przegubie dłoni poczuł szczecinowate ssanie pocałunku, a w uszach zawyła mu niedorzeczna melodja radości:
— Pękł, zaraz wrzód pękł, wielmożny koncyljarzu, pękł od tego lekarstwa! — Dziękuję pokornie, pękł! Choć my i biedne ludzie, ale zający własnego utłuku i masła przyślem na święta uczciwie, po Bożemu, byle krzywdy pana koncyljarzowej nie było. Pękł, baba już chce zryć, śmieje się, kuntentna taka, błogosławi wielmożnego za ten jego cudowny, pewnie poświęcony lek...
Jechna oczy rozwarł dopiero wtedy, gdy znowu trzasnęły drzwi, a w przedpokoju zaległa cisza.
Po ataku trwogi przyszło ukojenie. Nie, nie ukojenie: zdumienie. Jakeż bo? To on byle czego nalał, a baba zamiast umrzeć, wyzdrowiała? Przecież ona powinna była niechybnie rozstać się z tym światem, kiedy Karol Jechna, podurzędnik pocztowy, postać jakoby dostatecznie tępa, świętakradczo sięgnął po funkcję, tylko dyplomowanemu lekarzowi przysługującą, funkcię leczenia chorych. — Czyżby tylko leczenia? Gdzież tam, bo i uzdrawiania!
Z tem samem uczuciem ogląda swoje cudotwórcze medykamenty. Stoją na biurku, jeszcze nieschowane. Cóż to takiego? Co, eliksir do zębów, a proszek — zwykły puder francuski! Więc to tak można naprawdę? I to od tego, tylko od tego umierający wraca do zdrowia? — Gdyby Jechna dał babie nafty, albo choćby musztardy, życie i wtedyby nad śmiercią odniosło zwycięstwo? Na cóż więc studja, inteligencja wrodzona, dyplom, praktyka, ślęczenie nad księgami,