Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/136

Ta strona została przepisana.

kiedy dość byle czego nalać do dzioba, by chorobą nawet śmiertelną djabli w końcu wzięli?
Stoi Jechna przy oknie z flakonem eliksiru w ręku, a w oczach ma osłupienie.
Z okna roztaczał się widok na duży dom, zwany w mieście „pałacem biskupim”. Szpetny grymas fasady dotąd imponował Jechnie, jak imponowała sama już nazwa „pałac”, jak imponował budowniczy, autor gmachu, jeden z ojców miasta.
Teraz Karol z odrazą patrzy na pretensjonalną budę:
— Nieprawda! Ja też potrafię taki sam, a nawet piękniejszy jeszcze zbudować! Cóż to za sztuka? Cegły kładzie się jedna na drugiej, aż pałac sam wyrośnie. Sam, bez żadnych politechnik, cyrklów i logarytmów oszukańczych!
Proszę uważać, jak prędko wzmagał się i rozrastał w rozpaczliwej argumentacji błąd myślowy szaleńca.
Stoi Jechna z eliksirem w palcach, a w bladej twarzy ma skrzep nienawiści.
— Oszustwo! — zawołał wprost w cały świat, zawołał pełen niewiary w wiedzę Żytniaka, w racjonalizm naczelnika poczty, w nieomylność wojewody, w okazałość burmistrza.
(Proszę bacznie śledzić proces wykolejania się tego prostaczka i darować mu bluźnierstwa, albowiem sam nie wie co mówi i czyni).
Czemu ta baba nie umarła! Wyrzuty sumienia znieść można, uciekniesz od nich do konfesjonału, do pokuty. Ale baba żyje i taka stąd katastrofa!
Jechna gwizdnął ostrzegawczo, podejrzliiwe. Obco wyglądała mu teraz nawet sama flaszeczka z eliksirem. E, zawracanie głowy, żaden to pewnie eliksir, kłamstwo zwyczajne, brachu, Jechna (z jaką błyska-